Złamana noga
Było to na 6 tygodni
przed rozpoczęciem nauki w szkole podstawowej w Jeseritz,
dzieci uczył wtedy nauczyciel Grützmacher. Była zima, śnieg, w
tamtych czasach rok szkolny zaczynał się 1go kwietnia!
Mój przyjaciel, pies Rolf nie pozwalał bym zaprzęgła
go do moich sanek. Chociaż miał piękną uprząż, nie miał zwyczajnie ochoty,
wolał iść na spacer. Goniłam go i chciałam złapać za obrożę,
uderzyłam niestety prawą nogą w płozę sanek - strasznie bolało - kość
piszczelowa złamana…gips…i nici ze szkoły.
Zaczęłam naukę dopiero 6
tygodni później niż inne dzieci rozpoczynające wówczas rok
szkolny. Uczyłam się ponownie chodzić opierając się jedną ręką
o stół, a w drugiej trzymając laskę.
I tak do przodu….
Tabs – pies mojego taty Maxa
Pies
mojego taty Tabs nocą spał w korytarzu i bardzo dobrze strzegł nas wszystkich.
Pewnego
dnia, przybyli do młyna myśliwi po polowaniu z nagonką, często tu bywali
polując na dziki i sarny. Chcieli jeszcze coś zjeść i wypić. Mój ojciec mówił
im, by odesłali psy i broń do domów, ale niektórzy tego nie zrobili.
Tabs
został zamknięty i słyszał ze swojej kryjówki hałasy. W jakiś sposób udało mu
się uwolnić z zamknięcia. W normalnych warunkach był bardzo spokojny, ale jak
to - on w zamknięciu, a inne psy w domu!? Tak nie
można… Korzystając z zamieszania przedarł się pomiędzy nogami myśliwych,
przez uchylone drzwi wpadł do restauracji i zaczęła się walka z ich
psami. Trwała ona do czasu, aż mój tata i ja rozdzieliliśmy
je, chlustając na nie wodą z wiadra. Dostałam niezłą burę
za to, że nie upilnowałam psa.
Było sporo nerwów i
pracy, a Tabs patrzył smutno - „przecież ja nie mogłem tylko znieść
tych innych psów”. Szkoda naczyń i jedzenia, ale Tabs pokazał, że jest
najlepszy i inni nie mają tu czego szukać! „Dajcie mi miskę mleka!”
Moim przyjacielem był nasz koń Siwek. Jak pięknie było
jechać jednokonnym powozem (Dogkart) z dwoma wielkimi, czerwonymi
kołami, czarnym kadłubem i zaprzężonym do
niego Siwkiem. Jeździło się do dziadków w
Belkow ( Bielkowo, rodzice mojej mamy Lange) lub do cioci i wujka w
Hohenkrug (Płonia). Lejce były tak długie , że tata bał się o
mnie, czy uda mi się samej powozić Siwkiem, ale dawałam
radę. Woźnica Bruno (później Kazimir) miał do mnie zaufanie i
pozwalał mi powozić.
Pewnego
dnia stało się coś całkiem innego. Bruno przyprowadził
Siwka bez powozu, trzymając za uzdę zabrał go z podwórza.
Poszłam za nim z małym kijem, aż nagle Bruno powiedział, żebym
wróciła do domu, bo Siwek dostanie nowe podkowy…
Niestety ja
wiedziałam, że do tego zawsze potrzebny był także powóz. Strasznie
płakałam, bo zrozumiałam, że mój Siwek będzie zabity….Nawet dziś boli
mnie, gdy o tym myślę…
Do
Kellerbecker Mühle przyjechali w odwiedziny znajomi , w tym dwaj
chłopcy. Bawiłam się z nimi na huśtawce, z
zegarkiem biegaliśmy i zatrzymywaliśmy się - kto dalej
dobiegnie w określonym czasie.
Rozmawialiśmy
tak ogólnie o tym, co działo się w szkole. Chłopcy chodzili do szkoły w
Stargardzie. Nie jeżdżono wówczas samochodem, więc człowiek skazany był raczej
na pociągi.
Starsi
poszli do lasu pooddychać trochę świeżym powietrzem, a moja młodsza siostra
Christa została z nimi, później pobiegła do domu, żeby pozbierać
maliny i jagody za stajnią. Rosły tam także wilcze
jagody, których niestety trochę zjadła, a było to
przecież zabronione
Jeszcze
tego samego wieczoru mocno zachorowała i nikt nie był w
stanie wytłumaczyć, co się stało. Jak trucizna dostała
się do organizmu? W końcu jedna z pań będących w gościnie
powiedziała, że może zjadła wilcze jagody z tych krzaków?
Rodzice pojechali
z nią szybko do szpitala w Stettin (Szczecin) i na całe
szczęście wyzdrowiała. Christa nigdy nie przyznała się oczywiście do tego co
zrobiła…
Nasz
baran o imieniu Fritzchen był zawsze miły ale i podstępny… Pewnego dnia uciekł
z zagrody i pobiegł na tyły domu. Zobaczył swoje odbicie w szklanych drzwiach i
buuuum ….. już było po nich…. Rozbił je i stanął zdziwiony w kuchni…
Poza tym mój tata musiał
zawsze uważać, bo baran chętnie uderzał go z
tyłu w nogi pod kolanem. Upadek gwarantowany! Za to ja mogłam
z nim chodzić na spacer jak z psem - tylko nikt nie mógł za blisko podchodzić.
Tata
łowił w stawie ryby, zastawiał sieci. Ryby przydawały się do jedzenia dla
nas, jak i do naszej restauracji dla gości. Czekałyśmy wówczas na jego
powrót na stacyjce kolejowej Kellerbeck, gdy wracał zabierał nas z powrotem do
młyna.
Kiedyś
próbowałam nawet odpalić ten motocykl (nie pamiętam marki), ale mi
się nie udało – na szczęście był wyłączony i zabezpieczony. Tata znał dobrze
swoją córeczkę Ruth. Wszystko sprawdzić, zbadać, jak to
działa….zachowywałam się wtedy bardziej jak chłopak aniżeli dziewczynka… Dziewczynki
były wówczas skromne i grzeczne, a ja miałam zawsze figle w głowie. Chciałam
wszystko posprawdzać, ciekawość była ogromna.
Bardzo miło wspominam także przyjęcia urodzinowe. Zawsze było bardzo dużo smakołyków np. ciasto z kruszonką, jabłecznik, wafle, babka piaskowa, ciasto ze śliwkami i oczywiście tort z truskawkami i z dużą ilością bitej śmietany. Do rozpoczęcia wojny było także kakao, lemoniada „Waldmeister” (marzanka wonna) (z małą ilością gazu, szklane, zielone butelki), czy też oranżadka cytrynowa w proszku (z torebki), cała masa mleka i soku malinowego. Były też pyszny chleb, kiełbaski, szynka, metka, ser…. były zabawy na huśtawce, graliśmy w piłkę nożną i ręczną.
Och jakie byłyśmy szczęśliwe. Koleżanka Hilde do dziś zachwala przyjęcia urodzinowe, jakie wyprawiała moja mama Erna - wszystko co mama przygotowywała, zwłaszcza sałatkę ziemniaczaną (Kartoffelsalat).
To było piękne dzieciństwo, aż do 1937 roku, gdy poszłam do szkoły do Stettin (Elizabeth Schule). Miałam mniej czasu poza feriami, a potem wybuchła wojna....Miałam zaledwie 12 lat, wszystko się zmieniło.... Na początku 1945 roku musieliśmy opuściliścić nasze rodzinne Kellerbecker Mühle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz