niedziela, 17 kwietnia 2016

Mühlenbeck DOM ZDROJOWY (Jezierzyce BLOK dawniej Mühlenbeck Śmierdnica)

Ciekawa kartka z domem wypoczynkowym "Kiefernhöhe" (Sosnowe wzgórze).

Kiedyś dom ten stał w granicach Mühlenbeck (Śmierdnica) dziś jest to teren gdzie stoi blok mieszkalny i znajduje się w granicach  Jezierzyc...

Zawsze zastanawiało mnie, że w okolicznym lesie było tak dużo szkieł i buteleczek po lekach... Jak się okazało, mieścił się tu także szpital polowy funkcjonujący w latach wojennych. Ze wspomnień wynika, że zależnie od okresu, był tu dom uzdrowiskowy, dom opieki, szpital...

Dzieci z Jeseritz uczęszczały tu na tzw. Bibelstunde (nauka religii, czytanie Biblii). Po wojnie budynek przerobiono na blok mieszkalny, głównie dla pracowników Fabryki Kontenerów UNIKON.

AK
        Herrn J. Opalka
        Biesdorf bei Berlin
        Rentorstraße 75
     Mühlenbeck, den 30. 8. 1911

        Lieber Bruder, Schwägerin nebst Sohn.
        Die herzlichsten Grüße aus dem Erholungsheim sendet Carl.
        Noch immer dicke Füße und schlapp. Carl
              (Gruß aus dem Erholungsheim Mühlenbeck in Pommern)
                        steht mitten im Walde

Kartka nadana z Mühlenbeck do Biesdorf bei Berlin

Kochany bracie, szwagierko wraz z synem. Najserdeczniejsze życzenia z domu wypoczynkowego przesyła Carl. Nadal grube stopy i osłabiony. Carl
(z przodu)"Pozdrowienia z domu wypoczynkowego w Muhlenbeck i.Pom." - (dopisek) położony w środku lasu.


"Kiefernhöhe" (sosnowa górka)




Dodatkowo zamieszczam tłumaczenie z niemieckiego wspomnień pastora Wilhelma Jörna, który przez jakiś czas uzdrowisko prowadził. Dziękuję Marcie D. i Sebastianowi B. za udostępnienie materiału. Super!!

"Wielu twierdzi, że w 1933 roku rozpoczął się najsmutniejszy rozdział w historii Niemiec. Nie mam już statusu kaznodziei, ponieważ przeszedłem na emeryturę w 1934 roku i przejąłem kierownictwo w domu spokojnej starości w Śmierdnicy między Szczecinem, a Stargardem. Nie chcę więcej opowiadać o wydarzeniach tamtego niespokojnego czasu. Inni zrobili to lepiej przede mną. Tylko jedna mała, prawie wesoła sytuacja z tamtych dni nie jest obca moim czytelnikom.
Oprócz prowadzenia chrześcijańskiego domu spokojnej starości, wielokrotnie przyjmowałem zaproszenia, które wzywały mnie do ewangelizacji we wszystkich częściach Niemiec. Pewnego razu wezwano mnie do Pforzheim, słynnego na całym świecie miasta złota, aby wygłosić tam serię wykładów wśród dostojnej społeczności przy Simmlerstrasse. Wykłady zareklamowane były w gazecie codziennej, a bracia wydrukowali ulotki z zaproszeniami.
Jednego z pierwszych moich dni pobytu tam poszedłem na dworzec. Po drodze rozdałem kilka zaproszeń. Przez chwilę stałem nieruchomo przed sklepem, gdy nagle twarda dłoń spoczęła na moim ramieniu i szorstki głos powiedział: "Zaprasza Pan na zgromadzenia religijne - w Baden jest to zabronione!"
Odwróciłem się przestraszony i znalazłem się przed oficerem Gestapo. Nie pamiętam co odpowiedziałem, ale sumienny strażnik prawa powiedział tylko krótko: "Chodź ze mną!", więc poszedłem z nim na policję. Po drodze pomyślałem:
"Nie zaszkodziłoby, gdybyś miał trochę spokoju. Zmęczony od lat gonisz świat. Mniej może oznaczać więcej". Z tymi myślami mój towarzysz zaprowadził mnie do twierdzy władz. Tutaj, po odebraniu mi wszystkich zaproszeń, usiadłem na krześle, a wokół mnie stukało mnóstwo maszyn do pisania, a ludzie strzelali do siebie pompatycznie. Niektórzy na mnie spojrzeli, gdy mój oprawca zgłosił mnie jako zatrzymanego. Miałem czas na wszelkiego rodzaju spostrzeżenia i pomyślałem: Obyś przeczytał moje notatki! Wszystkie moje tematy dotyczyły ewangelii według Św. Łukasza. Na początku notatki było zdanie z przemówienia prezydenta Rzeszy - von Hindenburga - do przedstawicieli w Reichstagu: „Upewnijcie się, że słowo Chrystusa jest głoszone naszemu narodowi”. Po chwili podszedł do mnie mężczyzna i zapytał krótko: „Czy znasz pana Mistele?” – „Oczywiście” – brzmiała moja odpowiedź. „Jest kaznodzieją wspólnoty ewangelickiej i bardzo dobrze go znam!”
– Hm, ja też go znam – powiedział i zniknął. Czas mijał, maszyny do pisania wciąż grzechotały.
Stopniowo wydawało mi się, że otaczająca mnie wrogość zamienia się w życzliwość, a teraz podszedł do mnie człowiek o ewidentnie dobrych manierach, złączył pięty pod odpowiednim kątem, skłonił się uprzejmie i zwrócił się do mnie bardzo przyjaźnie: „Proszę, wybacz mi, najwyraźniej popełniono błąd. Funkcjonariusz, który cię aresztował, nie służył długo. Twoje kazania ewangelizacyjne w codziennej gazecie są wspaniałe!”
Powiedziałem tylko: „Tak, są w gazetach”.
„Zatem – przepraszam za nieporozumienie”, zostałem ponownie przeproszony, a następnie komplementowany poza aresztem. Znów nie udało się zrelaksować i odprężyć, pomyślałem, gdy wracałem z pielgrzymką na Simmlerstrasse…
Czego to ja doświadczyłem w tamtych latach w naszym drogim "Kiefernhöhe" pod Szczecinem! Tak nazwaliśmy dom opieki, który miał służyć szczególnie biednym przyjaciołom. Założył ją mój teść, kaznodzieja C. H. Schaarschmidt. Zmarł w 1936 roku. Moja siostra Helene Jörn pracowała tam przez dziesięciolecia jako zdolna gospodyni domowa. Kiedy moja kochana żona wróciła do domu w 1939 r., zarządzanie domem przejęła nasza najstarsza córka Erika. Dla wielu ludzi nasze „Kiefernhöhe” stało się błogosławieństwem!
Kiedyś zatrzymali się tu prof. dr. Rendtorff z dr. von Thadden-Trieglaff w czasach kryzysu w kościele. Biskup regionalny D. Hanns Lilje był naszym gościem, gdy wygłaszał wykłady na temat misji ludowych w Szczecinie. Młode grupy spędzały z nami szczęśliwe chwile. Czterdzieści pięć akrów ziemi należało w końcu do domu odpoczynku, w tym sześć akrów wysokiej sosny. Dom otaczały stuletnie akacje i brzozy, dęby i buki. Posadziliśmy ponad sto drzew owocowych obok morw, krzewów jagodowych, szparagów i truskawek. Pasieka stała pośrodku sadu.
W końcu mieliśmy do dyspozycji około czterdziestu dobrze wyposażonych pokoi dzięki ciągłym powiększeniom. Przy wejściu gości witał duży druk:
"To początek wszelkiego spokoju
To koniec wszelkiego bólu
Czyńcie wolę Boga
Ponieważ odpoczynek jest tylko w Bogu!"
Kiedy pod rządami Hitlera rozpoczęła się wielka migracja, przyjęliśmy wielu uchodźców z Sudetów. Ci biedni ludzie byli katolikami, ale przyjmowali nasze codzienne nabożeństwa, bo zauważyli, że Pan Jezus był w naszym domu jako wieczna prawda. Kiedy już po kilku miesiącach mogli wyjechać do domu, żona zabrała ich na dworzec w Szczecinie. Gdy pociąg odjeżdżał, nasi drodzy goście wyglądali przez okna pociągu i krzyczeli do drogiej matki domowej: „Droga Pani Kaznodziejowa, proszę się za nas modlić!” Zostało to zauważone. Nie pasowało to do panującego wówczas światopoglądu!
Jakiś czas później skontaktowała się ze mną młoda dziewczyna, mówiąc, że została wysłana do mojego domu w celu monitorowania prezentowanego światopoglądu. Młoda dama pochodziła z dobrej rodziny z Bremy i starała się wywiązać z zadania na czas. Próbowałem jej pomóc i postawiłem wysoki maszt na placu zabaw, na którym rano i wieczorem mogła podnosić i opuszczać flagę, jak mówiła, i w niczym jej nie przeszkadzałem. Nadal odprawiałem poranne nabożeństwa z gośćmi i czekałem, co będzie dalej.
Wkrótce do mojego domu przybyła kolejna grupa wypędzonych, tym razem z Prus Zachodnich. Przybywali późno w nocy z małym bagażem lub bez bagażu. Musieli w pośpiechu uciekać z domów. Przygotowaliśmy kolację dla około trzydziestu osób i zebrałem ich w jadalni. Niektórzy z nich mieli łzy w oczach. Kiedy wszyscy usiedli, modliłem się z nimi o to, co czuję w sercu. Po tym, jak biedni poszli do swojego obozu, podekscytowana przyszła do mnie strażniczka światopoglądu. „Nie mogę pozwolić, abyś modlił się z ludźmi” – powiedziała, a jej oczy wypełniły się łzami gniewu. "Przykro mi, że muszę się z tobą mierzyć, starcze ” - próbowała bronić swojej pozycji.
Oczywiście w tej sytuacji też nie czułem się do końca komfortowo, ale powiedziałem bardzo spokojnie i stanowczo: „Proszę pani, wolę raczej dać się postawić pod ścianą, niż zaprzestać moich codziennych nabożeństw!”
Młoda dziewczyna spojrzała na mnie zaskoczona. Zaczęliśmy rozmawiać i ostatecznie doszliśmy do następującego porozumienia: nie powinienem zapraszać do swojego domu żadnego z uchodźców, a ona nie będzie przeszkadzać nikomu, kto przyjechał dobrowolnie.
Kiedy tamtego wieczoru przed snem błąkałem się na zewnątrz z niezbyt lekkim sercem, podszedł do mnie mężczyzna z tłumu uchodźców. Prosty rolnik z Tuchel Heide, jak się później dowiedziałem, który czasami reprezentował pastora w swoim rodzinnym kościele podczas nabożeństwa czytelniczego. Zapytał mnie nieśmiało: „Czy jesteś dzieckiem Bożym?”
Nigdy tego nie zapomnę, jak mi się przedstawił! Odpowiedziałem: „Tak, chciałbym być całkowicie!”
„Czy w tym domu odbywają się codzienne modlitwy?” Następnie zapytał, kiedy odpowiedziałem twierdząco: „Kiedy?”
Pomyślałem szybko: rano i wieczorem przed kolacją podnosiła flagę moja ideologiczna pani. – Po kolacji będę miał nabożeństwo wieczorne – zdecydowałem.
Następnego dnia zjawili się na modlitwie wszyscy uchodźcy, z wyjątkiem jednego, który chciał zostać kimś w partii! I tak pozostało, dopóki ci uchodźcy też nie musieli się ruszać - tak, w końcu mój rodak z Bremy też przyszedł na modlitwę! „Wiesz, drogi Herr Prediger” – powiedziała mi trochę przygnębiona – „My, młode dziewczyny z Bremy z zamożnych środowisk, mieliśmy lekcje u pastora, który był szczególnie zainteresowany przyniesionymi przez nas stumarkowymi banknotami...” wyjaśniła mi. Wspaniała ewangelia Jezusa Chrystusa ma być głoszona wszystkim, nawet najszlachetniejszym; ale szczególnie lubiłem głosić ją ubogim, tak bardzo ubogim!
Potem przyszła straszna wojna z całą niewypowiedzianą nędzą, która kosztowała mnie także czterech synów. Musieliśmy odesłać wszystkich gości. Nie było to takie proste, zwłaszcza ze starszymi stałymi gośćmi, którzy tak dobrze i bezpiecznie czuli się w naszym domu. Ale w końcu zostali po prostu wyproszeni. Jako pierwszy garnizon w wojnie mieliśmy ciężką artylerię, której długie wyrzutnie wysyłały pociski o grubości siedemnastu centymetrów na wschód. Były zmotoryzowane i nie mogły być dłużej używane z powodu braku benzyny. Wtedy nasz dom stał się szpitalem przyjęć, ponieważ zmienił się front. Nasza duża jadalnia była pokryta słomą i sianem i służyła jako sala przyjęć. Tam leżeli, blisko, nasi drodzy żołnierze, młodzi i starzy, niektórzy pokryci krwią. Nikt już się nie odzywał, w ich oczach pojawiła się groza straszliwej walki, w której nie udzielono już przebaczenia. W sąsiadującej małej jadalni operacje odbywały się dzień i noc. Czasami siadałem obok osób po amputacji, kiedy wychodzili z sali operacyjnej i budzili się ze znieczulenia w mniejszej sali i odkrywali, że brakuje im ręki lub nogi! Trudno było ich pocieszyć! Próbowałem.
W końcu nieprzyjaciel zbliżył się na sześć kilometrów. Obok naszego domu przebiegał strumień uchodźców, często ostrzeliwanych przez nisko lecące samoloty. 4 marca 1945 r. odbyłem ostatnie nabożeństwo w moim domu. Firma medyczna już spakowała wszystko do wycofania, a naczelny lekarz zalecił, aby jego ludzie wzięli udział w modlitwie. Była to pierwsza niedziela okresu Męki Pańskiej tego roku. Jak ciężkie było moje serce! Następnie żołnierze postawili ponad sto znaków pod małym marmurowym krzyżem, obok którego mówiłem. Wysłaliśmy tę kolekcję do Betel. Sanitariusz poprosił mnie o Biblię i otrzymał ją.
W niedzielę w południe oficerowie poinformowali mnie, że czas już uciekać. Zebrałem to, co mogłem unieść w swoim gabinecie i ostatni transport rannych zabrałem do oddalonego o dwadzieścia kilometrów Szczecina. Jaką potrzebę uchodźców widziałem po drodze! Moja córka Erika zatrzymała się tam na jedną noc z naszą kucharką Lisbeth Weber. Obaj następnie poszli z wózkiem pełnym bagaży i szli pieszo przez trzy tygodnie do Brunszwiku. Znalazłem pociąg dla uchodźców, który zabrał mnie w dwa dni do mojego miejsca urodzenia Rhüden niedaleko Seesen am Harz. Ale nawet w pociągu dla uchodźców modliłem się z moimi towarzyszami podróży, często w ciemności! Z jaką czcią śpiewali oni wszyscy razem: „Poświęć naszą drogę!” A wraz ze mną tysiące ludzi doświadczyło tego, co Paul Gerhardt świadczy w pieśni wiary:
"On zawsze ma sposób
Nie brakuje mu środków"

















 
 

 

 

1 komentarz: